Ciężko się biega. Ciężko się wstaje. Szczególnie rano. Poranna mobilizacja pomaga, nie powiem, ale nie jest to przyjemna rutyna. Działa, ale doraźnie.
Coś się w układzie ruchu tak zblokowało, że nie jestem w stanie dojść do akceptowalnej równowagi. Jednocześnie forma na tzw. "papierze" leci w dół. Jak tak dalej pójdzie, to przyjdzie mi biegać rozbiegania w tempie szybkiego marszu. Tętno na tych samych tempach wzrosło o 5-10 uderzeń. Ale jak się jedną nogę ciągnie, to raczej nie dziwne.
Z terapeutą próbujemy naprawić, to co przeszkadza. Nawet jest namierzonych kilka punktów w tzw. łańcuchu, które mogą być odpowiedzialne za opór, którego doświadczam podczas ruchu. Nie widać tu na razie żadnego postępu. Czy to rozbieganie, czy próba szybszego biegu, prawa noga zachowuje się jakby nie chciała w tym brać udziału. Spinanie tylnej taśmy inicjowane jest gdzieś na tyle uda. Często jest to powiązane od razu z jakimś dyskomfortem z rozcięgna. Wydaje mi się, że następuje potem betonowanie łydki oraz pośladka. Czyli coś z czym mam problem od dłuższego czasu, tylko że teraz jest już w dużo większym stopniu. Spięcie w dolnym odcinku lędźwiowym? A jakże. Konia z rzędem temu, kto wskaże palcem miejsce - o to tu trzeba rozluźnić/rozbić/rozciągnąć/zmobilizować. Kicha totalna.
Na razie pracuję z innym terapeutą Andrzejem i bardzo liczę na niego. Szuka, męczy mnie niesamowicie na sesjach. A ja ciągle próbuję. Biegam, truchtam, czasem wrzucam jakiś akcent bez ładu i składu. Czuję jednak jak forma ciągle spada. Przyjemności z tego nie ma żadnej. Nie pamiętam już, kiedy wróciłem z treningu i pomyślałem - "Nooo, dziś to było fajnie".
Czy to pierwsze oznaki, że może to bieganie już nie dla mnie?